We wtorek w nocy kandydaci GOP na prezydenta Stanów Zjednoczonych podjęli działania, które mają podnieść albo utrzymać swoją obecną pozycję w sondażach. Trwająca dwie godziny debata CNN, która odbyła się w Las Vegas, dotyczyła głównie bezpieczeństwa narodowego oraz polityki zagranicznej, była to pierwsza debata od ataków terrorystycznych w Paryżu i San Bernardino. Kandydaci chętnie uwiarygadniali swoje stanowisko jak i wytykali słabości innym, niektórym udawało się to lepiej, innym gorzej.Jeb Bush, Ted Cruz, Marco Rubio, Chris Christie i Donald Trump umieli skorzystać z debaty. Bush pewnie odpierał porywiste skargi Trumpa, Trump z kolei zachowywał się bardziej powściągliwie i powstrzymał się przed werbalnymi atakami wobec innych kandydatów.

Cruz, Carson, Trump, Bush i Walker
Cruz, Carson, Trump, Bush i Walker

Jego celem było najprawdopodobniej utrzymanie pozycji lidera i uniknięcie wszelkich problemów; biznesmen pozostaje na czele listy GOP, a jego wynik w sondażach szacuje się na 40%. Cruz, Rubio i Christie w trakcie debaty starali się tylko przedstawić siebie jako ważnych graczy. Cruz i Rubio nieustannie ze sobą polemizowali, ale unikali krytykowania Trumpa, chcąc skorzystać z jego dobrej passy. Gubernator New Jersey, Christie, zdołał celnie skrytykować pozostałych kandydatów nazywając ich "ludźmi, którzy nigdy nie musieli podejmować ważnych decyzji będąc na kluczowym stanowisku." Wieczór nie był jednak równie udany dla reszty kandydatów: Johna Kasich, Randa Paul, Carly'ego Fiorina i Bena Carson. Niejasne odpowiedzi i poleganie na starych schematach zepchnęły ich w cień.

Sanders i Clinton
Sanders i Clinton

Jeśli chodzi o sam wyścig o fotel prezydenta debata CNN uwidoczniła wyraźnie jedną rzecz: wielu liczy na to, że kampania Donalda Trumpa się rozpadnie. Jego strategia wypowiedzi pełnych rasizmu, seksizmu i ksenofobii w krótkim czasie zyskała mu przychylność polityczną w USA. Mimo to najprawdopodobniej nie wytrzyma kontroli, której zostanie poddany jako oficjalny kandydat GOP, taką przynajmniej mają nadzieję inni kandydaci (i większa część Stanów Zjednoczonych).

Strona Demokratów jest zdecydowanie mniej stratyfikowana. Bernie Sanders zyskał sobie szersze poparcie, ale pochodzi ono głównie z głosów młodych i nie jest wystarczające by zapewnić mu nominację. Martin O'Malley, gubernator Maryland, również przekonał do siebie wyborców, jednak wciąż jest ich za mało. Oczywistym liderem pozostaje nadal Hillary Clinton.

Ogromne sumy, które musi wyłożyć każdy z kandydatów i ich sponsorów, przysłużą się małym i dużym przedsiębiorstwom. Dzięki majątkom wielu kandydatów (oraz funduszy Super PAC), są oni w stanie zatrudnić i opłacić dużą liczbę pracowników (Trump swojemu głównemu pracownikowi płaci $20 000 miesięcznie). Więcej zatrudnionych, oznacza większe wydatki na reklamę, która z kolei tworzy miejsca pracy i wspiera lokalne gospodarki, nie wspominając już nawet o zyskach restauracji, hoteli i tym podobnych, z których korzystają kandydaci podróżując od stanu do stanu. Niezależnie od tego kto zasiądzie w prezydenckim fotelu w Białym Domu, nie będzie miało to wyraźnego wpływu na giełdę ani amerykański rynek kapitałowy, tak jak nie miało nigdy przez ostatnie sto lat. Mimo to lata wyborów są zazwyczaj owocne dla rynku ze względu na wszystkie wcześniej wymienione powody.