W miniony czwartek administracja Trumpa odwołała zaplanowane na 12 czerwca spotkanie z przywódcą Korei Północnej.

"Niestety, ze względu na olbrzymi gniew oraz otwartą wrogość wyrażoną w waszym ostatnim oświadczeniu uważam za niestosowane organizowanie w tej chwili tego długo oczekiwanego spotkania" - napisał prezydent USA w liście do Kim Dzong Una.

Korea Północna podjęła już kroki w celu likwidacji obszaru przeprowadzania testów jądrowych, a na początku maja zdobyła się na gest dobrej woli, uwalniając trzech amerykańskich więźniów. Mimo to w okresie poprzedzającym ogłoszenie decyzji Trumpa o odwołaniu szczytu, sytuacja między krajami ponownie zrobiła się dość napięta.

Kim Kye Gwan, północnokoreański wiceminister spraw zagranicznych, dał do zrozumienia w wydanym w maju oświadczeniu, że reżim nie zgodzi się na "jednostronne porzucenie działań jądrowych". Choe Son Hui, który także pełni rolę wiceministra, zagroził nuklearnym starciem w razie, gdy osiągnięcie kompromisu podczas negocjacji okaże się niemożliwe. Władzom Korei Północnej nie spodobał się fakt, iż Korea Południowa przeprowadziła ze Stanami Zjednoczonymi wspólne ćwiczenia wojskowe na Półwyspie Koreańskim, dlatego też zadecydowały o odwołaniu planowanych rozmów z tym krajem. Co więcej, północnokoreańscy politycy znieważyli członków administracji Trumpa. Dobrym przykładem jest Choe Son Hui, który potępił wiceprezydenta USA Mike' Pence'a po tym, jak ten przyrównał Koreę Północną do Libii. Napięcia wzrosły do takiego poziomu, że reżim postanowił tymczasowo zaniechać komunikowania się ze Stanami Zjednoczonymi.

Wszystko wskazuje na to, że odwołanie szczytu jest zaskoczeniem także dla Korei Południowej, która pełniła funkcję pośrednika w rozmowach między północnym sąsiadem a USA. Władze reżimu Kim Dzong Una zareagowały na postanowienie Trumpa, wydając niejako pojednawcze oświadczenie, według którego "w każdym momencie" są gotowe na spotkanie z Trumpem. W odpowiedzi prezydent USA spuścił nieco z tonu i powiedział dziennikarzom, że wciąż rozważa możliwość wzięcia udziału w szczycie, być może nawet w początkowo planowanym terminie.

W międzyczasie, doradcy prawni Trumpa próbują ograniczyć zakres tematyczny kwestii, o które Robert Mueller będzie mógł zapytać prezydenta podczas przesłuchania. Ponadto nalegają, aby specjalny prokurator zakończył swoje śledztwo możliwie jak najszybciej.

Wykorzystując w tym celu Twittera, Trump zapowiedział, że zleci Departamentowi Sprawiedliwości USA (DOJ) zbadanie, czy "FBI/DOJ dokonało infiltracji jego kampanii wyborczej w celach politycznych". Amerykańscy urzędnicy zaprzeczyli doniesieniom o wysłaniu tajnego źródła z zamiarem infiltracji kampanii Trumpa. Mimo braku dowodów prezydent upierał się przy swojej wersji, mówiąc: "Jeżeli mieli szpiegów w trakcie mojej kampanii do celów politycznych, byłby to bezprecedensowy przypadek w historii naszego kraju."

W środę Biały Dom wznowił certyfikat bezpieczeństwa Jareda Kushnera, zięcia prezydenta Stanów Zjednoczonych. Poświadczenie zostało cofnięte w lutym z powodu przeglądu procedur związanych z dostępem do wrażliwych informacji oraz pośrednio z racji prowadzonego przez Muellera śledztwa. Jedną z badanych przez dochodzenie kwestii jest rola Kushnera w kampanii prezydenckiej oraz w zwolnieniu byłego szefa FBI, Jamesa Comey'a. Zięć Trumpa współpracował ze specjalnym prokuratorem - został przesłuchany w listopadzie 2017 roku oraz w kwietniu 2018 roku. Urzędnicy Białego Domu podali, że zwłoka w wydaniu certyfikatu była spowodowana zaległościami oraz złożonym charakterem aplikacji Kushnera. Wprawdzie w pierwszej aplikacji mężczyzna nie poinformował o pewnych zagranicznych kontaktach, jednak fakt ten rzekomo nie miał wpływu na powstanie opóźnienia.