58. wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych już za chwilę, a sondaże wskazują na bardzo małe różnice procentowe między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem (Washington Post - 47% do 43% na korzyść kandydatki Demokratów, ale już IBD/TIPP - 43% do 41% dla Trumpa). Była sekretarz stanu jeszcze tydzień temu mogła być niemal pewna wygranej, ale szef FBI James Comey na ostatniej prostej kampanii oznajmił, że wróci do sprawy używania przez Clinton prywatnego serwera do wysyłania ściśle tajnych e-maili. Zadziałało to jak woda na młyn dla Trumpa, poparcie dla którego od tamtej pory powoli, ale stale rośnie w sondażach.

Mimo wszystkich tych czynników nadal można z dużą dozą prawdopodobieństwa, graniczącą z pewnością, stwierdzić, że Stany Zjednoczone będą miały pierwszą kobietę-prezydent. W głosowaniu powszechnym rzeczywiście sprawa nadal wygląda na wyrównaną, jednak w USA decydujące są głosy elektorskie (pisaliśmy o tym szerzej w naszym artykule). A gdy dogłębnie przyjrzymy się poszczególnym stanom, zauważymy, że droga Hillary Clinton do zwycięstwa jest mniej kręta niż mogłoby się wydawać.

By zasiąść w Białym Domu, kandydat musi otrzymać 270 głosów elektorskich spośród 538 możliwych do zdobycia. Już na samym początku trzeba zaznaczyć, że są stany, które są zawsze za jedną partią i można w ciemno obstawiać, na kogo oddadzą swój głos. Dla Hillary są to m.in. Dystrykt Kolumbia, Kalifornia czy Vermont, a w przypadku Trumpa - Texas, Indiana czy Missouri.

W większości tego typu przewidywaniach i prognozach bierze się za pewnik, że oboje kandydatów wygra w ,,swoich" stanach i od razu przechodzi się do tzw. swing states, czyli stanów, w których zazwyczaj trwa zacięta walka i trudno z góry zakładać, kto może w nich zwyciężyć. W tym roku szczególna uwaga należy się 10 stanom: Nevadzie (6 elektorów), Colorado (9), Florydzie (29), Virginii (13), Północnej Karolinie (15), Pensylwanii (20), Michigan (16), Wisconsin (10), Minnesocie (10) i Ohio (18). I to właśnie tam zapadną kluczowe decyzje - swing states jest więcej, ale pozostałe posiadają zbyt mało elektorów, by zrobić różnicę. Może się jednak okazać, że część z nich nie będzie miała żadnego znaczenia, bo już wcześniej Clinton zapewni sobie magiczną liczbę 270 elektorów.

Wspominane wcześniej demokratyczne i republikańskie stany dały "na starcie" 201 elektorskich głosów Hillary Clinton i 164 Donaldowi Trumpowi. Prosta matematyka wystarczy, by obliczyć, że kandydatce Demokratów do zwycięstwa wystarczą do wygranej elektorzy z Virginii, Pensylwanii, Michigan, Wisconsin i Minnesoty. Co więcej, w każdym z tych stanów ma przewagę w sondażach - m. in. prawie 6 punktów procentowych w Minnesocie i ok. 4 w Pensylwanii. Dodając do tego fakt, że stany te bez wyjątku w ostatnich dwu wyborach popierały Baracka Obamę, czyli kandydata Partii Demokratycznej, trudno oczekiwać, by któryś z nich przypadł Trumpowi.

A to przecież pod warunkiem, że miliarder zdobyłby resztę swing states, wliczając w to niezwykle ważną Florydę. Wydaje się to prawie niemożliwe, by tyle stanów poparło kandydata republikanów.

Podobnego zdania jest The Huffington Post, którego dziennikarze dzięki symulacji ocenili szansę Clinton na... ponad 98%. Przeprowadzając 10 milionów symulacji wyborów, tylko w znikomej liczbie przypadków okazało się, że to Trump osiąga liczbę 270 elektorów.

Jak zatem można wywnioskować z matematyki popartej odrobiną politycznej wiedzy, Hillary Clinton, mimo wielu problemów, skandali i kontrowersji pozostaje wielką faworytką wyścigu o fotel prezydencki jedynego na świecie supermocarstwa. Donald Trump, choć ma coraz lepsze wyniki w sondażach, jest skazany na porażkę (a jego wygrana byłaby sensacją). Czy Stany Zjednoczone, będące przecież ojczyzną filmów sensacyjnych, sprawią sobie jeszcze jedną zaskakującą fabułę 8 listopada? Na odpowiedź będziemy musieli poczekać prawdopodobnie do 10 listopada.

Źródła:

FiveThirtyEight, 2016 Election Forecast

The Huffington Post