Google (GOOGL  ) chce być neutralne politycznie, jednak czy przy tak szerokiej ofercie i skomplikowanych algorytmach jest to możliwe? Ostatnie ruchy w Dolinie Krzemowej i na Kapitolu mogą odpowiedzieć na parę pytań w tej kwestii.

Internet jest miejscem bardzo różnorodnym i osobliwym. Mnogość pomysłów w sieci jest właściwie nieograniczona, a każda, nawet najbardziej radykalna idea czy opcja polityczna może tam mieć swoje miejsce. Nie da się jednak ukryć, że takie wyszukiwarki jak Google, dzięki swojej popularności i władzy, ma spore możliwości w swoich rękach. Komercjalizacja wyników wyszukiwania również sprawia, że coraz częściej pojawiają się pytania: czy da się, by było sprawiedliwie?

Sundar Pichai, CEO Google, zgodził się zeznawać przed Kongresem w listopadzie właśnie w tej sprawie. W USA neutralność polityczna wyszukiwania jest dosyć nośnym tematem wśród Republikanów i ich zwolenników, interesuje także samego prezydenta Donalda Trumpa. Według nich, wyniki wyszukiwania w Google są stronnicze. Jako, że w Dolinie Krzemowej dominują poglądy liberalne, wyszukiwarki mają skupiać się bardziej na kontencie zbliżonym do poglądów Demokratów.

Oświadczenie o zeznawaniu przed Kongresem opublikowano po spotkaniu Pichaia z wieloma ważnymi Republikanami, między innymi Kevinem McCarthym, liderem republikańskiej większości. Sam McCarthy jest jednym z głośniejszych krytyków Google w sprawie stronniczości, ale nie tylko, bo o to samo oskarżał również Twittera i Facebooka. Na samym spotkaniu natomiast poruszane będą głównie kwestie politycznej stronniczości, ale także planów Google a propos chińskiego rynku, gdzie wyszukiwarka planuje ekspansję. Szef Google zgodził się również na spotkanie z Donaldem Trumpem i innymi ważnymi CEO z branży high-tech, jednak data i miejsce tego spotkania nie są jeszcze znane.

Krucjata prawej strony politycznej w USA przeciwko Google nie jest nowym zjawiskiem. W sierpniu wspomniany wcześniej Donald Trump na Twitterze dał upust swojej frustracji wyszukiwarką, pisząc, że próbując znaleźć coś o nim samym, pokazują się jedynie strony z "fake newsami", czyli według prezydenta, CNN. Głowa państwa stwierdziła nawet, że Google jest "ustawione", a wyszukiwarki ,,kontrolują co możemy zobaczyć". Trump trafił na podatny grunt - w Stanach Zjednocznych powstał nawet dokument opisujący zjawisko, w którym pojawia się interesująca statystyka. Mianowicie, aż 65 konserwatystów uważa, że media społecznościowe cenzurują konserwatywny kontent. Zresztą na całym świecie pojawiają się podobne głosy, a namiastkę sporu mieliśmy nawet w Polsce, kiedy to Facebook zablokował stronę polskich narodowców za symbol, który jest zakazany na portalu.

Google, rzecz jasna, raz po raz odrzuca wszelkie oskarżenia o stronniczość. Po sierpniowych tweetach Trumpa gigant technologiczny wydał oświadczenie, w którym zaprzecza wszelkim politycznym oskarżeniem, a na wspomnianym już wcześniej spotkaniu z Republikanami Pichai tłumaczył, w jaki sposób działają algorytmy Google. Według CEO, wyszukiwarka nie grupuje ani użytkowników, ani stron według przekonań ani poglądów politycznych, niemożliwe więc, by dochodziło do jakichkolwiek nadużyć na tym polu.

Zeznawanie w Kongresie CEO Google ma wyjaśnić wszelkie sprawy związane z polityczną stronnością Google. Ciekawe, czy tym razem kongresmeni lepiej się przygotują na zadawanie pytań niż w przypadku przesłuchania CEO Facebooka Marka Zuckerberga, gdzie spora część elit USA nie rozumiała nawet, na czym polega działanie portalu?