Prezydent Stanów Zjednoczonych zakazał osobom transseksualnym służby w armii USA. Wywołało to tyle kontrowersji, że wypada spytać: czy mamy już do czynienia z wojną kulturową?

Informacja ta gruchnęła jak grom z jasnego nieba 27 lipca. Wtedy to prezydent Donald Trump w serii tweetów oznajmił, że po konsultacjach z generałami zdecydował, że transseksualni Amerykanie nie będą mogli ,,w żadnej formie" służyć w US Army. Jako swoje uzasadnienie Prezydent podaje fakt, że ,,nasze wojsko ma być skupione na zwycięstwach, a nie obciążone poważnymi kosztami medycznymi i zakłóceniami powodowanymi przez osoby transseksualne".

Decyzja była tyle szokująca, co niespodziewana. Transseksualiści mogą służyć w armii dzięki poprzedniemu prezydentowi, Barackowi Obamie. Obecny zakaz Trumpa tworzy nową sytuację.

Przede wszystkim od razu zadano pytanie, co z obecnie służącymi w armii osobami transseksualnymi? Sytuację rozjaśnił dopiero kolejnego dnia generał Joseph Dunford, który oznajmił, że osoby takie mogą służyć dopóki prezydent nie wyda dyrektywy sekretarzowi obrony, Jamesowi Mattisowi.

Kolejną ważną sprawą w tej kwestii są suche liczby. Według danych z 2014 roku, około 15 500 aktywnego personelu Armii USA to osoby transseksualne. Jest to więc niewielki procent z około 1 300 000 całej US Army (plus 800 tysięcy rezerwistów). Forbes sprawdził też, że koszty opieki medycznej dla tych właśnie ponad 15 tysięcy to tylko 8,4 miliona dolarów z całej sumy 50 miliardów, jaką USA przeznaczają na obronność.

W reakcjach po decyzji dominowało zaskoczenie. Nawet szefostwo personelu Białego Domu nie wiedziało o decyzji, nie wspominając już o reszcie klasy politycznej. Co ciekawe, zakaz Trumpa był także krytykowany z republikańskiej strony, a konkretnie przez senatora Johna McCaina, który powiedział, że nie ma powodu, by transseksualiści zdolni do trenowania i walki opuszczali armię, niezależnie od ich tożsamości płciowej. Ze strony Demokratów decyzja, co nie dziwi, miała jeszcze gorszą opinię. Były wiceprezydent, Joe Biden, stwierdził, że ,,patriotyczny Amerykanin który jest w stanie służyć, służyć powinien", a demokratyczna senatorka z Kalifornii, Kamala Harris oceniła, że zakaz jest ,,nie-amerykański i dyskryminacyjny". Jednocześnie, Trump na pewno chciał zjednać sobie klasyczny konserwatywny elektorat, raczej sprzeciwiający się nie tylko transseksualistom w armii, ale także ogólnie prawom osób LGBT. Kolejnym starciem w wojnie światopoglądowej prezydent wydaje się puszczać oko do swoich prawicowych wyborców.

Co ciekawe, Donald Trump nie zawsze był taką wojną zainteresowany. Przez długi czas było wręcz mu to obojętne. Szczególnie teraz media przypominają jego dawne dzieje, gdy jego mentorem w branży handlem nieruchomościami był Roy Cohn, o którym wiadomo było, że jest gejem. Generalnie rzecz biorąc, w swojej karierze biznesmena Trump, mimo, że miał wiele razy do czynienia z homoseksualistami, ani razu nie miał z nimi problemu. Nawet podczas jego początków politycznych był znany raczej z liberalnej postawy wobec osób LGBT, na tyle, że wielu homoseksualnych republikanów pokładało w nim nadzieję. Gregory Angelo, czyli prezydent organizacji Log Cabin Republicans zrzeszającej homoseksualnych republikanów, powiedział kiedyś nawet, że Trump to ,,najbardziej przyjazny środowiskom LGBT kandydat republikanów w historii". Ten sam Angelo nawet obecnie, już po decyzji, mówi, że nie wierzy, że Trump ma jakikolwiek personalną wrogość do osób LGBT. Media przypominają też prezydentowi słowa z kampanii, kiedy to obiecywał bronić praw homoseksualistów i transseksualistów ,,lepiej niż Hillary Clinton". I nawet mimo tego, że nie był szczególnym zwolennikiem decyzji Sądu Najwyższego co do federalnej legalizacji homoseksualnych małżeństw, to uznał, że sprawa została tam rozstrzygnięta i on nic do tego nie ma. Przez wiele lat mówił też, że to po prostu nie jego działka i nie jego sprawa, co pozwala przypuszczać, że decyzja o zakazie służby dla osób transseksualnych to decyzja umotywowana politycznie, niekoniecznie ideowo czy personalnie.

Ostatnia decyzja Trumpa stoi więc bezpośrednio w kontrze do dziedzictwa poprzednika, Baracka Obamy. Poprzedni prezydent Stanów Zjednoczonych dał się poznać jako sojusznik i zwolennik środowisk LGBT, co niejednokrotnie pokazywał, na przykład po decyzji amerykańskiego Sądu Najwyższego o federalnej legalizacji homoseksualnych małżeństw czy właśnie wspomnianą wcześniej decyzją o możliwości służby w US Army przez osoby transseksualne.

Trump nawet jeśli w życiu prywatnym uważa podobnie, to w polityce pokazuje co innego. Na pewno dla jego przeciwników to kolejna pożywka, ale niewykluczone, że ostatnią decyzją zaskarbił sobie również zwolenników.