Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson ogłosił zaostrzenie ograniczeń społecznych w celu zahamowania rozprzestrzeniającego się w kraju koronawirusa, licząc, że pomoże ono uniknąć kolejnego lockdownu. Podczas przemowy przed Izbą Gmin szef rządu przekonywał, że Brytyjczycy znajdują się w "niebezpiecznym punkcie zwrotnym", gdzie - tak jak we Francji czy Hiszpanii - wzrasta liczba zachorowań wśród młodszych osób.

Nowe restrykcje mają potrwać nawet do sześciu miesięcy, dlatego też Johnson wezwał naród do podjęcia wspólnego wysiłku, by sytuacja poprawiła się na wiosnę. Jak na razie pubom i restauracjom zaleca się obsługę gości przy stolikach i tylko do godziny 10:00 wieczorem. Oprócz tego brytyjski rząd zaczął namawiać obywateli do wykonywania obowiązków zawodowych w miarę możliwości z domu, mimo iż jeszcze nie tak dawno zachęcał ich do powrotu do miejsc pracy. Wprowadzono również obowiązkowe noszenie masek ochronnych dla pracowników mających kontakt z klientem, a więc na przykład w handlu lub w transporcie.

"Jeśli wszyscy będziemy przestrzegać tych zasad, razem przetrwamy zimę" - powiedział Johnson podczas emitowanej w telewizji przemowy, cytowany przez Associated Press. - "Teraz jest czas, byśmy wszyscy przywołali dyscyplinę, determinację i poczucie wspólnoty, które nas poprowadzą."

Przenieśmy się teraz za ocean do Stanów Zjednoczonych. Amerykański prezydent Donald Trump nadal utrzymuje, że nie weźmie pod uwagę kolejnego lockdownu, nawet jeśli wskaźniki zachorowań na COVID-19 będą rosły w dużej liczbie stanów.

Rząd federalny USA dał władzom stanowym i lokalnym dużą swobodę w podejmowaniu decyzji związanych z koronawirusem. We wtorek Amerykanie przekroczyli ponury próg 200 000 zgonów w wyniku wirusa. Obecnie w kraju jest już ponad 7 mln potwierdzonych przypadków zachorowań.

Porażka w śledzeniu kontaktów

Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom USA (CDC) przeprowadziło eksperyment polegający na śledzeniu kontaktów osób zakażonych COVID-19, ale ostatecznie nie udało się zgromadzić wystarczającej liczby ochotników, przez co badacze nie uzyskali miarodajnych wyników.

"Mimo agresywnych działań członków departamentu zdrowia na rzecz śledzenia kontaktów wielu chorych z COVID-19 nie zgłaszało swoich kontaktów, a wiele z tych zgłoszonych nie było analizowanych" - napisali autorzy badania. - "Względnie niskie zaangażowanie i współpraca w zakresie śledzenia kontaktów sugerują brak poparcia społeczności względem tego rozwiązania. To, a także wydłużony czas oczekiwania na rezultaty testów laboratoryjnych, jest przyczyną dalszego rozwoju pandemii."

Naukowcom udało się potwierdzić, że zgromadzone w trakcie badania dane zdają się być podobne do danych z innych amerykańskich stanów. Śledzenie kontaktów pozwala wykryć wszystkie osoby, które w pośredni lub bezpośredni sposób mogłby mieć kontakt z wirusem, dzięki czemu chorzy mają szansę poddać się izolacji i powstrzymać dalsze rozprzestrzenianie się wirusa w swojej społeczności.

Badacze wskazali kilka czynników, które skutecznie utrudniają śledzenie kontaktów. Po pierwsze nie tworzy się pełnych raportów o kontaktach, a jedynie przeprowadza rozmowę z osobą zarażoną. Po drugie sami zakażeni nie przejawiali zbytniego zapału do współpracy, nie chcąc "wydać" swoich kontaktów i wysłać ich do kwarantanny.

"Ta analiza ujawniła, że chociaż departamenty zdrowia tych dwóch hrabstw zbadały większość przypadków, wysoki odsetek osób z COVID-19 nie zgłosił kontaktów, do wielu z podanych osób nie udało się dotrzeć, a czas, jaki był potrzeby do powiadomienia kontaktów obniżył skuteczność tego rozwiązania" - podsumowali autorzy eksperymentu. - "Te odkrycia sugerują, że poprawa czasu śledzenia kontaktów, zaangażowanie społeczności są konieczne do przerwania transmisji SARS-CoV-2."