W osiemnastym tygodniu urzędowania Trump odbył pierwszą podróż zagraniczną. Spodziewano się, że atmosfera przez te dziewięć dni będzie napięta, gdyż prezydent pozwalał sobie wcześniej na podburzające wypowiedzi na temat państw, które miał odwiedzić oraz ich przywódców (m.in. stwierdził, że wina za ataki terrorystyczne z 11 września leży po stronie Arabii Saudyjskiej, nazwał wypowiedź papieża na jego temat "haniebną", Brukselę określił jako "piekło na Ziemi", a przed wyborami udostępnił antysemicką grafikę na Twitterze). Istotnie, w trakcie podróży Trumpa miało miejsce kilka incydentów. Podczas czwartkowego szczytu w Brukseli prezydent USA zaczął pouczać przywódców innych państw NATO, stwierdzając, że "muszą wreszcie wnosić uczciwy wkład i wywiązywać się z finansowych zobowiązań". Następnie skrytykował politykę handlową Niemiec, a później odepchnął premiera Czarnogóry (najnowszego członka NATO), aby ustawić się w pierwszym rzędzie do zdjęcia grupowego. Na domiar złego sieć obiegł filmik ukazujący Melanię Trump odpychającą wyciągniętą do niej rękę prezydenta podczas wizyty w Izraelu. Podczas podróży zagranicznej Trump zmienił jednak w znacznym stopniu swoją retorykę. Arabię Saudyjską nazwał "wspaniałym państwem", papieża Franciszka - "wspaniałym człowiekiem", a podczas modlitwy przy Ścianie Płaczu miał na głowie jarmułkę.

Wielu odetchnęło z ulgą, widząc wyważoną postawę Trumpa, jednak jego skrajnie konserwatywni zwolennicy wyrazili niezadowolenie. Najostrzejsza krytyka spadła na prezydenta ze strony ruchu alt-right, znanego m.in. z poparcia dla białej supremacji. Niemniej jednak Trump uznał swoją pierwszą podróż zagraniczną za sukces, stwierdzając: "Mija dziewięć dni naszej podróży. Dziewięć dni. Myślę, że osiągamy wielki sukces, gdziekolwiek jesteśmy". Teraz prezydent wraca jednak do Waszyngtonu, w którym aż wrze. Senacka komisja ds. wywiadu zaczęła wzywać świadków do złożenia zeznań w sprawie rzekomych powiązań między Rosją a sztabem wyborczym Trumpa. Śledztwem został objęty m.in. Jared Kushner, zięć prezydenta i jeden z jego doradców.

W wyniku skandalu związanego z wyborami oraz oskarżeń o utrudnianie działania wymiaru sprawiedliwości Trump znalazł się w punkcie zwrotnym. Przed objęciem urzędu odpowiadał bowiem za swoje zachowanie i czyny jako osoba prywatna. Teraz zaś musi się liczyć z tym, że rząd może wykorzystać przeciw niemu narzędzia prawne. Coraz więcej osób sprawujących funkcje państwowe staje przed wyborem pomiędzy lojalnością a zachowaniem dobrej reputacji politycznej. Trump zaczyna ułatwiać im ten wybór, co chwilę narażając ich na śmieszność. Jako przykład można podać generała H. R. McMastera, doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego, któremu w poniedziałek kazano zaprzeczyć, jakoby prezydent ujawnił Rosjanom tajne informacje. Jego oświadczenie szybko okazało się nieprawdziwe. "Generał McMaster przez dziesiątki lat bronił naszego państwa, czym zapracował sobie na godność i szacunek. Trump zniweczył jego starania w mniej niż dwanaście godzin" - stwierdził Rick Wilson, wieloletni stateg Republikanów. Historia ta jest ostrzeżeniem dla innych urzędników w Waszyngtonie, którzy stracą bardzo wiele, jeśli Trump zostanie skazany.