To był chyba jeden z najbardziej niepewnych poniedziałkowych poranków w ostatnim czasie. Zdawałoby się, że początek wakacji przyniesie spowolnienie transakcji i uspokojenie zarówno na giełdzie, jak i rynkach walutowych. Nic bardziej błędnego - indeksy w Europie poszybowały w dół (na poniedziałkowym otwarciu niemiecki DAX spadł o ponad 4% w stosunku do piątkowego zamknięcia, londyński FTSE - obniżył się o 1,24%, a francuski CAC spadł o 4,40%). Giełda amerykańska aż tak silnie nie reagowała na dramatyczne doniesienia z Grecji. Index S&P500 na poniedziałkowym otwarciu nie zanotował większych zmian w porównaniu z notowaniami sprzed weekendu (spadł o 0,84%), a Dow Jones obniżył się o 0,56%. Podobnie było na NASDAQ - spadek o 1,04%. Znacznie wyraźniejsze reakcje dostrzec można było na rynku walutowym. Dolar, podobnie jak frank szwajcarski umocniły się zarówno względem euro, jak i złotego. Na rynkach zapanowała swoista konsternacja, gdy premier Grecji zerwał rozmowy z wierzycielami twierdząc, że warunki jakie stawiają kredytodawcy są zbyt wygórowane i "naruszają europejskie zasady" oraz "chcą upokorzyć Grecję". Ostateczną decyzję co do porozumienia w sprawie programu pomocowego przygotowanego przez Komisję Europejską, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny pozostawiono obywatelom Grecji zapowiadając referendum, które ma się odbyć 5 lipca, czyli w najbliższą niedzielę. Choć termin referendum nie jest zbyt odległy, do tego czasu jeszcze wiele może się zdarzyć. Najbliższe godziny będą prawdopodobnie decydujące jeśli chodzi o stabilność sektora bankowego i budżet Grecji, albowiem przedstawiciele UE nie zgodzili się na przedłużenie programu pomocowego do czasu referendum. Oznacza to, że 30 czerwca bez pomocy ze strony UE - ostatniej transzy pomocy o wartości 7,5 mld EUR - Grecja ma do spłacenia 1,6 mld EUR długu dla MFW. 1 lipca rozpoczął się bezprecedensowy kryzys w strefie euro, bowiem jedno z państw należących do unii walutowej paraliżuje kontrola kapitału, a jego sektor bankowy stoi na krawędzi upadku.

Grecki problem, z jakim zmierzyć się dziś musi cała Unia Europejska nie pojawił się kilka dni, tygodni czy nawet miesięcy temu. Ta historia kraju borykającego się z wielkimi trudnościami ekonomicznymi trwa od wielu lat. Eurosceptycy powiedzą, że problem Grecji zaczął się wraz z jej wejściem do strefy euro. Faktem jest, że kryzys z 2008 r. był przysłowiowym "gwoździem do trumny" helleńskiego prosperity. W latach 2009-2014, gdy pozostałe kraje Unii sukcesywnie wychodziły z recesji starając się odbudować własne gospodarki i pozycję w handlu światowym dług publiczny do PKB zwiększył się z 113% PKB do prawie 175%. Nie było szans na odbudowę gospodarki i pobudzenie popytu wewnętrznego. Tym bardziej, że bezrobocie rosło dramatycznie szybko osiągając w 2014 r. ponad 27%. I chociaż koniec ubiegłego roku dał nadzieję na zmiany - bezrobocie zaczęło spadać, a PKB w 2014 r. wzrosło o 1,03% i w 2015 r. miało przekroczyć dwu-procentowy wzrost, to nowy skrajnie lewicowy rząd (od stycznia br.) zaprzepaścił nadzieje na wyjście z zapaści gospodarczej.

Niedawno szef EBC Mario Draghi już określił przyszłą Grecję jako "niezbadane terytorium". Słowa te doskonale oddają obawy po stronie przedstawicieli Unii Europejskiej. Podczas gdy członkostwo w UE jest dobrowolne, a Traktat Lisboński uwzględnia możliwość wyjścia z Unii Europejskiej po wcześniejszym wynegocjowaniu warunków wyjścia z instytucjami UE, tak w przypadku strefy euro - nie wspomina o takiej możliwości. Ponadto, w Traktacie o funkcjonowaniu Unii Europejskiej zapisano, że kurs wymiany waluty narodowej jest dla członków unii monetarnej sztywny i ostateczny. Wydaje się więc, że na dzisiejszy Grexit nikt nie był przygotowany. Teoretycznie rząd grecki może wprowadzić nową walutę występując automatycznie ze strefy euro. Jednak zdaniem ekonomistów nowa grecka waluta będzie szybko się osłabiać. Nie mając żadnych fundamentów budowy realnej wartości, słaby (choć nowy) pieniądz zwiększy jeszcze bardziej ciężar obecnych zagranicznych zobowiązań Grecji i obniży siłę nabywczą społeczeństwa pogłębiając zubożenie takich grup społecznych jak pracownicy sfery budżetowej, emeryci, renciści.

Powstaje jednak pytanie, co to oznacza dla pozostałych państw strefy i dla całej gospodarki światowej. Mimo pełni lata i słonecznej pogody, na południu Europy jest bardzo ponuro, ale ciągle - lokalnie. Pesymistyczne nastroje nie objęły na razie podnoszących się po kryzysie sprzed siedmiu lat Stanów Zjednoczonych, czy dynamicznie wschodzących rynków azjatyckich. Nie widać na razie znaczących spadków głównych indeksów amerykańskich czy azjatyckich.

Może dlatego, ze ostatnie pięć lat w EUW nie było czasem stabilizacji w strefie euro i pozostałe rynki swoiście się uodporniły. Mieliśmy bowiem podobne okresy niewypłacalności Grecji i kolejne zagrożone pożyczki z UE i MFW. Byliśmy także świadkami wielu wypowiedzi Davida Camerona, który będąc orędownikiem wyjścia Grecji ze strefy euro, upatruje nowego otwarcia w dyskusji o dalszym członkostwie Wielkiej Brytanii w UE. A poza tym, mamy jeszcze inne tykające bomby zegarowe - Portugalię i Hiszpanię, których ekonomiczne kłopoty mogą mocno zdestabilizować popękane już mocno fundamenty eurolandu.

Europejskie wstrząsy są niewątpliwie poważnym czynnikiem destabilizującym międzynarodowy ład ekonomiczny, choć wydaje się, że znacznie bardziej destabilizującym Europę niż inne części świata.